Czy zdajesz sobie sprawę, jakie są koszty wypadków drogowych? Kojarzymy ten nieprzyjemny widok… roztrzaskane auta, policja, karetka, człowiek w folii… Ale pomijając humanitarno-emocjonalny wymiar takiego zdarzenia, czy mamy w ogóle wyobrażenie, jakie liczby za nim stoją?
Lepiej przeżyć czy zginąć?
Otóż w 2015 roku Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego oszacowała, że koszt jednej ofiary śmiertelnej wynosi nas ponad 2 miliony złotych. Pod uwagę wzięto koszt prac służb policyjnych i ratowniczych, koszty usług prosekcyjnych i pogrzebu, koszty hospitalizacji, koszty postępowania karnego, koszty rekompensat i zadośćuczynienia, straty materialne i straty gospodarcze kraju, spowodowane „nieobecnością” pracownika w pracy… Okazuje się, że z finansowo-społecznego punktu widzenia lepiej jest od razu się sprawnie zawinąć na tamten świat, gdyż koszt ofiary ciężko rannej wynosi już 2,3 miliona złotych. Uskuteczniając szybką matematykę, dochodzimy do mrożącego krew w żyłach wniosku, że roczny koszt ofiar śmiertelnych w Polsce wynosi prawie 6 miliardów, ciężko rannych – ponad 25 miliardów, zaś lekko rannych – ponad 700 milionów.
Inwestycja z wysoką stopą zwrotu
W kontekście powyższego temat inwestowania miliardów monet w a) infrastrukturę, b) edukację, czyli dwie rzeczy, które według mnie mają największe przełożenie na poprawę bezpieczeństwa na drogach, nie powinien wlec się w ogonie planowanych wydatków. Jak słusznie zauważył pan Janusz Popiel – prezes Stowarzyszenia Pomocy Poszkodowanym w Wypadkach i Kolizjach Drogowych AlterEgo – w naszej rozmowie na antenie Polsat News, infrastruktura i edukacja jednak swoje kosztują, w związku z czym rządzącym łatwiej jest w celach politycznych żonglować samymi przepisami.
Jak apeluje mój „oponent”, wydatki na leczenie ofiar wypadków drogowych również nie wyglądają tak, jak powinny – „opieka medyczna w Polsce nastawiona jest na zaleczanie poszkodowanych, a nie ich wyleczenie. Wynika to między innymi z braku systemowych rozwiązań leczenia i rehabilitacji ofiar, ograniczania kosztów ponoszonych przez NFZ, utrudnionego dostępu do wysoko specjalizowanych procedur medycznych i braku ośrodków nastawionych na intensywna leczenie najciężej poszkodowanych.” Można więc podsumować, że pieniądze przeznaczone na łatanie skutków wypadków wydawane są nieskutecznie, a ofiary często nie zostają „przywrócone społeczeństwu”, choć mogłyby.
Kto zarabia na chorobach?
Mam wrażenie, że wspomniany niedowład systemu dotyczy całej służby zdrowia. Kto i w jakim zakresie zajmuje się profilaktyką zdrowia? Raczej nie kojarzy mi się to z działalnością NFZ, a może NFCh (Narodowy Fundusz Chorób)? Dr Frédéric Saldmann, światowej sławy lekarz zajmujący się medycyną prewencyjną, powołuje się na starożytną medycynę chińską, w której choroba jest klęską lekarza. W tym systemie klienci płacili lekarzom za utrzymanie ich w dobrym zdrowiu, natomiast w przypadku choroby – lekarz musiał leczyć pacjenta za darmo. Ma to sens? Dla mnie ma. Tym bardziej, że – podobnie jak w BRD – koszty leczenia skutków zapewne sporo przewyższają koszty prewencji.
Tymczasem w Polsce człowiek chcący uchować się w dobrym zdrowiu i nie dopuścić do choroby zdany jest na własne intuicje, internet, książki zagranicznych lekarzy, a niekiedy na metody uznawane za „niekonwencjonalne” (choć podobno w grudziądzkim szpitalu ma powstać Centrum Chińskiej Akupunktury, Masażu i Leczenia Bólu Przewlekłego, gdzie tradycyjna medycyna chińska ma uzupełniać medycynę „konwencjonalną”). Człowiek magazynuje więc książki o zdrowiu, o odkrywanych wciąż przez badaczy pierwszym i „drugim” mózgu, wypełnia szafki domowej roboty kiszonkami, wciąż nabywa nowe umiejętności celem zwiększania liczby połączeń nerwowych, mobilizuje się do codziennej dawki ruchu, a produkty spożywcze niczym skaner klasyfikuje jako prebiotyki lub niegodne spożycia. Skoro system nie wspiera, trzeba się wesprzeć samemu.
Błąd w Matrixie
Podobnie sprawa często wygląda w środowisku pracy – nadużywani, przeciążeni, wyizolowani pracownicy po godzinach pracy czytają książki o zarządzaniu stresem, biegają w maratonach i medytują z YouTubem, choć moim zdaniem nie istnieje żaden racjonalny powód, dla którego ich praca powinna być aż tak stresująca i obciążająca (oczywiście patrząc na zagadnienie długofalowo i dalekowzrocznie, bo do tego sprowadzają się wszystkie wątki tego wpisu). Jednak jako jednostki nastawione na przetrwanie, robimy co możemy, żeby jak najlepiej znieść wszelkiego rodzaju systemowe opresje i ograniczenia.
Zaopiekuj się mną
I tu znów chyżo wracamy do BRD. Skoro mamy znikomy wpływ na infrastrukturę i jesteśmy raczej słabo wyedukowani systemowo, musimy edukować się sami. Począwszy od dodatkowych godzin jazdy z instruktorem, przez kurs doskonalenia techniki jazdy, śledzenie ochoczo wprowadzanych zmian w przepisach, aż po rozwijanie kompetencji, takich jak uważność czy zarządzanie stresem i agresją (w końcu zawał serca w korku nie jest szczytem naszych marzeń?).
W naszych rękach jest zdrowie i życie nie tylko nasze, ale i wszystkich wokół. Dlaczego więc nie próbować zmieniać niebezpiecznych nawyków, podobnie jak robimy to z nawykami żywieniowymi czy sportowymi? Dlaczego nie wyciszyć telefonu i umysłu przed uruchomieniem silnika? W końcu bezpieczeństwo drogowe to zdrowie!
A Ty jak dbasz o swoje zdrowie i bezpieczeństwo? Zachęcam do komentowania 🙂